Leszek Michalik. Fot. Andrzej Maciejewski

Leszek Michalik – człowiek wielu biografii

Leszek Michalik ze Sztumu zmarł po nagłej i nierównej walce w sztumskim szpitalu, w grudniu 2020 roku. Zaledwie kilka tygodni po stracie swojej matki, Marii Teresy Michalik. Ta smutna wieść rozeszła się szerokim echem po rodzinie, przyjaciołach, mieszkańcach Sztumu i całej Polski, a także poza jej granicami. Warto wspomnieć o niektórych faktach z działalności Leszka Michalika, spośród ogromnej liczby zasług na rzecz popularyzowania kultury indiańskiej w Polsce. Współtworzył Polski Ruch Przyjaciół Indian, a także postawił pierwsze tipi w Polsce (rodzaj namiotu rdzennych ludów Ameryki Północnej). Organizował też pierwsze spotkania osób zainteresowanych kulturą duchową i materialną, historią oraz rzemiosłem Indian. Był kolekcjonerem rękodzieła indiańskiego, podróżnikiem, autorem licznych opracowań popularnonaukowych, odczytów i prelekcji. Nawiązywał liczne kontakty z zagranicą, a ostatecznie został także gospodarzem wioski indiańskiej w Jantarze, dzięki której mógł popularyzować swoją pasję w jeszcze większym zasięgu. Otrzymał także nagrodę wojewody elbląskiego w dziedzinie upowszechniania kultury za popularyzację wiedzy o kulturze Indian. Śmiało można pokusić się o stwierdzenie, że biografia Leszka nadaje się do zapełnienia życiorysów przynajmniej kilku osób. Jednak w tym tekście chciałbym bardziej skupić się na bardziej codziennej, rodzinnej stronie Leszka, nieuchwytnej dla artykułów prasowych czy wywiadów, a bazującej na między innymi moich wspomnieniach.


Jakub Michalik

Publikacja w nr 1/2020

Leszek był moim wujkiem, chociaż on wolał bardziej tradycyjne określenie – stryjem. Od najwcześniejszych lat pamiętam spacery z rodzicami, do wujka na ul. Chopina, które miały miejsce już ponad ćwierć wieku temu. Najbardziej w mojej pamięci zapadła ilość eksponatów i pamiątek związanych z kulturą rdzennych ludów Ameryki. Często powodowało to, że czułem się jakbym oglądał wystawy w muzeum etnograficznym. Specjalne miejsce zajmowały ręcznie wykonane elementy strojów rdzennych Amerykanów. Przyglądając się precyzyjnym wzorom, misternie wyszywanym maleńkimi koralikami, aż trudno uwierzyć, że na jego stole panował „twórczy bałagan”. Małe pojemniczki, buteleczki i spodeczki, z nienagannie posegregowanymi drobniutkimi koralikami, we wszystkich możliwych kolorach stały na stole pozastawianym wyższymi lub niższymi stertami książek, czasopism lub innymi podręcznymi przedmiotami. Zbieractwo chyba od zawsze było bardzo popularne w mojej rodzinie, a wujek był jego „podręcznikowym przykładem”. Z pewnością musiało to denerwować pozostałych domowników, ale było pełne uroku i tak charakterystyczne dla Leszka. Jeżeli ktoś w geście pełnym życzliwości zrobił mu „porządek” w domniemanym nieporządku, niestety nie przyczynił się do jego dobrego samopoczucia. Niepocieszony wówczas wujek tracił czas na poszukiwania tego, co leżało zawsze pod ręką i zawsze w tym samym miejscu. Tylko on sam zdawał się znać klucz do swojego królestwa.

Z całą pewnością Leszek Michalik zapamiętany zostanie za swoją działalność na rzecz popularyzacji w całej Polsce, kultury rdzennych ludów Ameryki Północnej. Moje najwcześniejsze wspomnienia jakie mam, także były związane ze zlotami, spotkaniami, występami i imprezami plenerowymi – jednak z trochę innej strony. Nie wiem czy istnieje taka definicja, czy też Leszka można uznać za jej autora, lecz znany był ze swojego „Indian Time” (czyli indiańskiego czasu). Polegał on na tym, że nigdzie mu się nie spieszyło, nawet gdy opóźniał czas wyjazdu całej ekipy (często na drugi koniec Polski). Wyjazdy z tego powodu nie były planowane zbyt wcześnie rano. Zawsze musiał też być papieros przed podróżą (gdy jeszcze palił), a najlepiej byłoby zatrzymać się tuż po wyruszeniu w drogę, na kawę czy herbatę w przydrożnym barze lub restauracji. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że tak będzie, ale czasami osoby nas oczekujące martwiły się, czy nic się nie stało, bo już dawno powinniśmy być na miejscu. Jednak największą cechą Leszka, dzięki której stał się jednym z „ojców” i mentorów polskiego ruchu indianistycznego, była jego łatwość w nawiązywaniu kontaktów i niezwykła charyzma. Z całą pewnością można tutaj pokusić się o stwierdzenie, że potrafił zainteresować swoimi opowiadaniami każdą osobę i nie ważne było, czy miała cztery czy sto cztery lata. W czasach, gdy był nauczycielem w Zespole Szkół Medycznych w Sztumie, miał swoją ulubioną klasę, z którą jeszcze przez wiele długich lat utrzymywał kontakt i niejednokrotnie wracał wspomnieniami do tamtych spotkań.

Każdy ma w swojej rodzinie gawędziarza, a naszym rodzinnym gawędziarzem był właśnie wujek Leszek. Opowiadał barwne historie rodzinne, sięgające nawet do czasów napoleońskich i nie zniechęcony protestami, że już to słyszeliśmy, ze stoickim spokojem zawsze kończył historię. Nie wiadomo, ile było w tych historiach prawdy, lecz te opowiadane przez Leszka zawsze działały na wyobraźnię o naszych przodkach. Potrafił także mówić w coraz bardziej zapomnianym dialekcie malborskim – charakterystycznej mowie dla ziem Dolnego Powiśla. Tak zwane „nocne Polaków rozmowy” były czymś naturalnym w jego towarzystwie, a na dodatek potrafił być też dobrym słuchaczem. Nawet dowcipy, które śmiało można określić jako „suchary”, w jego wykonaniu zawsze śmieszyły. Godziny niepostrzeżenie umykały podczas długich rozmów.

Wujek Leszek słynął w naszej rodzinie ze swojego jadowitego humoru i wyjątkowo ciętej riposty. Wysławiając się elegancką polszczyzną i z zasady nie używając wulgaryzmów, potrafił dosadnie nazywać rzeczy po imieniu. Jego sarkazm bawił i jednocześnie wymagał od rozmówcy niezwykłej czujności, by samemu nie dać się zagonić w kozi róg.

Wujek sam decydował, co jest dla niego dobre, a co nie. Często stwierdzał, że „co dla innych ludzi może być zdrowe – dla niego niekoniecznie”. Przez to też stronił od miejsc pełnych zgiełku. Lubił zaszywać się w swojej „samotni” i pielęgnować swój święty spokój. Ale przy tym nie miał natury odludka, wręcz przeciwnie, był bardzo towarzyski i rodzinny. Wszystkim dobrze życzył i szanował cudze decyzje. Lubił dobre rzeczy – muzykę,mkino i whisky. Leszek miał także własny tryb pracy, głównie nocny, z czego popołudniową drzemkę robił sobie zawsze o godzinie 20 (nie pomyliłem się, to była drzemka popołudniowa!). Dlatego też rano, podobnie jak w przypadku wyjazdów, nie było sensu z nim umawiać się na jakiekolwiek spotkania. Mówił wtedy, że wstanie, jak się obudzi.

Również książka była dla niego wartością ponadczasową, która wzbogaca wnętrze i osobowość człowieka. Spod jego pióra co jakiś czas wychodziły liczne artykuły i książki, w tym najważniejsza „Encyklopedia Plemion Indian Ameryki Północnej”. Często wręczanym prezentem przez wujka, z okazji różnych okoliczności, była jego własna książka (m.in. w przypadku moich 18-tych urodzin). Bywało, że dla obdarowanego nie był to wymarzony prezent i aktualny obiekt pożądania, ja książkę od Wujka doceniłem dopiero po latach! Z opowieści rodzinnych wiem, że czytanie było od zawsze dla niego czymś niezwykłym. Pewnego razu został poproszony przez swojego ojca Zygmunta o pomoc, gdy ten pracował na wysokościach i w trosce o własne zdrowie potrzebował asekuracji. Wujek miał czujnie obserwować prace i w razie nagłej potrzeby szybko zareagować. Dłużący się czas oczekiwania młody Leszek postanowił wypełnić sobie czytaniem. Siedząc na dachu, przywiązał się do liny asekuracyjnej połączonej z pracującym nieopodal ojcem i oddał się lekturze. Kiedy po skończeniu ślusarskiego zadania dziadek Zygmunt zobaczył pogrążonego w czytaniu swojego pomocnika, o mało nie przypłacił tego zawałem serca. Chyba tylko Opatrzność trzymała zaczytanego Leszka na dachu i pracującego na rusztowaniu jego ojca.

Jednym z „koników” wujka były także kulinaria. Potrafił docenić wysiłki kulinarne gospodyni podczas rodzinnych spotkań i uroczystości. Cmokał ze smakiem i mawiał, że wszystkiego chętnie popróbuje. Swoje posiłki chętnie uzupełniał o dodatkową porcję smażonej cebulki z boczkiem i śmietanką. Na deser najlepszy był serniczek, najchętniej z przepisu swojej mamy (okrutnie słodki i migdałowy), który był jednym z jego ulubionych ciast. Słodkim dodatkiem między posiłkami zawsze musiały być wszelkiej maści wafelki, które wujek jadał bez opamiętania. Sam również chętnie gotował dla całej rodziny, nie widząc w tym nic nadzwyczajnego. Ale zdarzały się też wpadki. Kiedy jego syn Piotr był jeszcze mały, Leszek ugotował mu jajko. Piotruś, niezbyt przekonany co do smaku jajka, stwierdził, że nie będzie go dalej jadł. Leszek kategorycznym „Jedz!” nie dał się przekonać do zmiany śniadaniowego menu. Kiedy synek nadal uparcie się bronił, odwracając głowę od posiłku, ojciec sam postanowił skosztować jajeczka i po małym kęsie zrozumiał przyczynę niechęci… „Dobra, to nie jedz!” – odpuścił dziecku Leszek.
Zamiłowanie do gotowania pozwoliłoby na powstanie szeregu „rodzinnych” przepisów, których to wykonania wujek pilnie strzegł.

Trudno uwierzyć, że to są już tylko wspomnienia. Ostatecznie wujek Leszek sam stał się jednym z bohaterów opowieści rodzinnych, które będą przekazywane kolejnym pokoleniom. Na zakończenie chciałbym podzielić się jednym ze sztandarowych przepisów wujka, a moim ulubionym, by nietuzinkowo zakończyć tekst o nietuzinkowym człowieku, jakim był Leszek Michalik.

Przepis na buraczki zasmażane autorstwa Leszka Michalika

Składniki:
1 kg buraków, gruby plaster boczku, dwie cebule, dwie łyżki mąki, kminek, sól, cukier, ocet.

Buraki umyć i u gotować pod przykryciem w wodzie. Po niecałej godzinie (zależnie od wielkości buraków) powinny zmięknąć, wtedy obieramy je ze skórki i ścieramy na tarce o średnich oczkach. Boczek i cebulę kroimy w drobną kosteczkę i smażymy na patelni. Gdy tłuszcz z boczku się wytopi, a cebulka zrumieni, dorzucamy starte buraczki i wszystko dokładnie mieszamy. Następnie czekamy chwilę, by woda z buraczków lekko odparowała i całość oprószamy mąką, stale mieszając, by mąka się rozprowadziła i stała delikatną zasmażką. Na koniec doprawiamy odrobiną cukru, octem, kminkiem, solą i pieprzem tak, by jak najbardziej nam smakowało. Gotowe buraczki możemy jeść zarówno na ciepło, jak i na zimno. Idealnie smakują podane jako dodatek do obiadu, a i sprawdzą się jako główny posiłek.