Widok z ulicy Górnej na wzgórze ulicy Starozamkowej

Wspomnienia Covidowe

Wędruję wolno, właściwie bez celu, ulicami Kwidzyna, przypominam sobie sceny z przeszłości, bardzo chwilami odległej, mimowolnie się uśmiecham i dochodzę do wniosku, że właściwie, czas nie istnieje, nie ma go.


Jacek Sadkowski

Publikacja w nr 1/2020

Wystarczy się tylko odpowiednio ustawić i już można śmiało zanegować istniejący porządek rzeczy, skasować na przykład upływ pięćdziesięciu minionych lat. I tak właśnie robię, stojąc na ulicy Batalionów Chłopskich na wysokości Ronda Kresowiaków. Ciemny styczniowy wieczór, ulicą ciągnie lodowaty wiatr, śnieżnie, ślisko… Mam pięć lat. Dziadek Dominik ciągnie sanki, na których wygodnie siedzę. Jest słoneczne przedpołudnie, śniegu co niemiara, na chodnikach błyszczy lód. Zatrzymujemy się na chwilę, bo Dominik musi zamienić kilka słów z kulawym panem Studzińskim, szewcem z Batalionów, z budynku numer 25. Potem suniemy dalej, do sklepu PSS zwanego Dziesiątką. Dominik dzierży w ręce dwulitrową kankę na mleko, pewnie kupi jeszcze chleb i bułki kajzerki, ale masła nie, bo właśnie wracamy z rynku na Słowiańskiej i masło mamy stamtąd, nabyte paręnaście minut temu. Grzecznie czekam na Dominika i myślę sobie, że cudnie byłoby, gdybyśmy pozjeżdżali na sankach z „Górki Hitlera”. Wiem jednak, że dziadek jest trochę nie w humorze, całą drogę narzekał, że ślisko, ciężko i w ogóle coś nie tak.
– Dominiku, a słuchaj… – mówię doń, gdy już wracamy na Starozamkową. – Pewnie masz przemoczone nogi i ci zimno, no nie? I nie dasz rady iść „na Hitlera”, prawda?
Widać w moim głośnie musi być straszliwa tęsknota, bo dziadek zaczyna się śmiać. Mówi, że owszem, nogi ma przemoczone, ale w domu posiedzi przy piecu, potem zrobi makaron, ugotuje kartoflankę (cały czas pamiętam jej pyszny smak i zapach – dużo laurowych liści i angielskiego ziela) i wczesnym wieczorkiem wyjdziemy saneczkować. Jestem szczęśliwy, jestem w siódmym niebie. Wiatr wieje coraz mocniej, otulam się szalikiem i widzę, że w okamgnieniu minęło kilka dziesięcioleci. Jest rok dwa tysiące dwudziesty pierwszy – ciemno i pusto, pandemia, epidemia, zaraza. Jeszcze dość wcześnie, a miasto ciche, ulice bezludne, nikogo tu na Batalionów nie ma, tylko ja i duchy. Czas, niestety, jednak jest. Wbrew temu, co pisałem wcześniej, jednak jest. Próbuję się z nim dogadać, obłaskawić go, ale nic z tego nie wynika. Mimo to i tak wdzięczny mu jestem za te czary, takie, jak ta niedawna chwila, gdy mogłem przejechać się na sankach z Dominikiem jeszcze raz. A propos sanek – na solidne zabawy na „Górce Hitlera” byłem raczej za mały. Ze Starozamkowej wyprowadziłem się w wieku siedmiu lat. Kilka razy zdarzało mi się jeno spoglądać z przydomowego ogrodu na dzikie, a rozkoszne zimowe harce starszych dzieciaków. Mogłem zjeżdżać tylko z dziadkiem.

Wiatr coraz bardziej przenikliwy, trzeba obudzić się z tej sielankowej ułudy, przestać sobie wmawiać, że jest rok 1970. Idę w kierunku miasta. Mijam niegdysiejszą „Słodką dziurkę”, gdzie (kiedyś) kupowałem namiętnie gumę do żucia „Donald” i jakieś dropsy, batoniki, a potem, już w podeszłym wieku lat osiemnastu, dziewiętnastu, bułgarskie wino cabernet sauvignon. Pomnę, że sklep był otwarty w soboty do późna, zatem stawał się celem wielu przedimprezowych wypraw. Jestem na ulicy Hallera, która na chwilę jest ulicą Świerczewskiego, czas staje się choć trochę podległy mojej woli, łaskawy.Jest wiosna, pamiętam dokładnie, że kwitły kasztanowce, a więc zapewne to maj. Silna ulewa sprawiła, że z budynku (obecnie Hallera 1) opadł tynk, zaś spod niego wyłoniły się niemieckojęzyczne napisy, jakiś sklepowy szyld, fantazyjne stylizowane na gotyk litery. My, dzieciaki z Piątki, lataliśmy to oglądać. Ktoś z władz szkoły (zapewne dyrektor) zabronił nam nie dość, że tam chodzić, co po prostu wychodzić podczas przerw na dziedziniec przed szkołą, bo mogliśmy na tę haniebną niemczyznę patrzeć przez płot. Następnego dnia, na lekcji wychowania obywatelskiego, zapytałem nauczyciela (pozwolę sobie udać, że nie pamiętam jego nazwiska), jak to właściwie z tymi Niemcami jest, dlaczego tu mieszkali, dlaczego w letnich miesiącach sporo ich tu przyjeżdża. W odpowiedzi usłyszałem, że mam się nie interesować i na dodatek oberwałem linijką po łapie. Pamiętam też echa afery, którą wywołało ówczesne kierownictwo Piątki, likwidując (tłukąc i wyrzucając na śmietnik) witrażowe okna auli i sali gimnastycznej. Konserwator zabytków się wściekał, a „gremia kierownicze” tłumaczyły się, iż myślały, że czynią dobrze, wszak to było niczyje i niepotrzebne, bo niemieckie… W imię najzwyklejszej uczciwości trzeba było powiedzieć prawdę. Na dodatek ta prawda nie była zbyt zagmatwana, bolesna. Tak, Niemcy na nas napadli, tak, usiłowali nas zniszczyć, uważali, że mają do tego prawo. Na szczęście byliśmy twardzi, nie daliśmy się, zwyciężyliśmy. A w ramach tego zwyciężania wzięliśmy to, co się nam należało, czyli między innymi ziemie, na których leży Kwidzyn. Nie wiem, na ile udała się ta indoktrynacja prowadzona przez nauczycieli, którzy albo byli zbyt wystraszeni, albo chcieli mieć święty spokój, albo sami nie bardzo wiedzieli, jak to było. W każdym razie było to idealnie dostosowane do wychowawczych założeń made in PRL. Mieliśmy nie zawracać sobie głów „głupotami”, mieliśmy nie wiedzieć praktycznie niczego o historii ziemi, na której mieszkamy. Całe pokolenia bez przeszłości, ale ze świetlaną przyszłością typu „telewizor, meble, mały Fiat”.

Pora wracać, wieczór późny, ludzi ni śladu, kto nie musi, ten siedzi w domu. Idę zatem w górę miasta Grudziądzką, poprawiam maseczkę, idę wolniutko i myślę o moim Kwidzynie, jego historii, trudnej, dziwnej, momentami dramatycznej, ale zawsze pięknej. Niby zwyczajne miasto, ale moje. Jestem z nim zrośnięty nierozerwalnie, w nim się urodziłem, w nim dorastałem, w nim żyję. Moje, choć jak mówi jedna z moich kuzynek, starsza pani, bez mała dziewięćdziesięcioletnia:
– Jacek! Pamiętaj, że my i z nami ty, nie stąd, pamiętaj, że my zza Buga! A tu germańska ziemia…
Mam nadzieję, że właśnie o tym będę mógł Państwu opowiedzieć w następnym felietonie…